Jak wygrać sprawę sądową?


Nie trzeba być wybitnym filozofem by stwierdzić, tylko trochę upraszczając temat, że wygranych jest zaledwie 50% spraw sądowych. To jasne, bo jedna strona „wygrywa” druga zaś „przegrywa”. Chodzi raczej o to, by znajdować się po tej bardziej zadowolonej stronie J.

Złotej recepty nie ma, to pewne. Jedną rzecz mogę jednak powiedzieć z przekonaniem. ZANIM rozpoczniemy sprawę, warto ocenić realne szanse powodzenia i przeprowadzić własny „rachunek zysków i strat”. A w spór wdawać się tylko z pewnością własnych racji.  Mając dobre przygotowanie – prawidłową analizę prawną naszej sytuacji – walczymy do końca. Dzięki temu właśnie przygotowaniu, unikniemy frustrujących dylematów na każdym z kolejnych etapów postępowania. Czy zaskarżać niepomyślne rozstrzygnięcie? Jeśli na etapie pozwu byliśmy dobrze przygotowani, odpowiedź jest oczywista. Wyższa instancja powinna podzielić nasze poglądy.

Takie mądre teorie nosiłam w sobie i przekonywałam do nich klientów. Aż tu, proszę Państwa, zdarzyło się, że sama stałam się uczestnikiem postępowania sądowego. Nie będę zanudzać tematem sporu, dość, że doszłam jakiś czas temu do wniosku, że ZUS potraktował mnie jako przedsiębiorcę stanowczo zbyt arogancko.  Oraz że nie miał racji.

Wobec takiej diagnozy – skierowałam sprawę do sądu. Nie traktowałam tego postępowania zbyt priorytetowo, nie była to też wielka sprawa. Niestety nadmiar obowiązków nie pozwolił mi być na posiedzeniu przed Sądem Okręgowym. Sąd wydał niepomyślny wyrok. Wszystko zostało wyczerpująco wyjaśnione, poparte licznymi przykładami wykazującymi prawidłowość postępowania ZUSu. Pomyślałam tylko, że jeśli nie napiszę apelacji, to będzie oznaczać, że ZMARNOWAŁAM sporo czasu, analizując sprawę po raz pierwszy, przed wniesieniem odwołania. Brak konsekwencji byłby też z pewnością niezgodny z moimi teoriami. Wróciłam do dawnej analizy i okazało się, że jednak w rozumowaniu sądu są luki. Pomimo braku entuzjazmu, napisałam apelację, a w minionym tygodniu odbyło się posiedzenie w sprawie apelacyjnej.

Sala sądowa; źródło:AdobeStock


 Pozwolę sobie napisać, że wizyta w sądzie bez togi, we własnej sprawie (na której mi przecież tak bardzo nie zależało), była dla mnie osobiście potwornie stresująca! Naprawdę zupełnie nie wiem dlaczego, nagle przed drzwiami sali poczułam się jak młódka przed strasznym jakimś egzaminem. Pewnie mądry psycholog wyjaśniłby, skąd ten stres, bo zwykle nie jest mnie tak łatwo przestraszyć. Kiedyś rozmawiałam z sędzią, która była świadkiem w sprawie sądowej i opowiadała, jakie to dla niej przeżycie było, a ja zastanawiałam się, o co kobiecie chodzi. Teraz już wiem. Jeśli czytają mnie koledzy z branży, uwierzcie kochani, jeśli przydarzy się taka konieczność w przyszłości, idę z pełnomocnikiem J.

Ale wracając do sprawy. Po tak długim czasie, mimo niepomyślnych wcześniejszych stanowisk, zupełnie zresztą rzeczowo uzasadnianych, ostatecznie Sąd przyznał rację mojej pierwszej diagnozie. Tej przemyślanej, przygotowanej już dawno tezie, która stanowiła wynik analizy prawnej. I w znacznej mierze o to właśnie chodzi: by nie brnąć w nieprzemyślane postępowania, ale jeśli już sprawę skierowaliśmy do sądu, mając uzasadnione przekonanie o swych racjach, konsekwentnie walczmy do końca. Zwiększymy swe szanse na te lepsze 50%.

Brak komentarzy:

Bardzo dziękuję za Twój komentarz :-)

Obsługiwane przez usługę Blogger.